Może niektórzy pamiętają, że początkowo w zapowiedziach okładka książki przedstawiała młodą dziewczynę w ślicznej białej sukience. I to właśnie ta okładka zaciekawiła mnie na tyle, że co pewien czas sprawdzałam, czy książka już wyszła. Nawiasem mówiąc, szkoda że została ona zmieniona. Dziewczyna wkładająca do ust niezbyt apetycznie wyglądającą truskawkę, mnie osobiście nie rusza wcale, ale haczyk połknęłam dużo wcześniej więc zmieniona okładka mnie nie zniechęciła. Zazwyczaj zanim zaczniemy czytać, tworzymy sobie w głowie własną wizję fabuły. Ja w tym przypadku poszłam na łatwiznę i stawiałam na lekką obyczajówkę o pokoleniu młodych, bogatych mieszkańców Nowego Yorku, ze sporą dawką humoru, imprez i osobistych „dramatów”. Dostałam jednak coś innego i początkowo czułam się oszukana. Oczekiwałam wesołej, szybkiej, romantycznej komedii! Czytałam więc, czytałam i nijak nie mogłam znaleźć tego, czego chciałam. Zalety zaczęłam zauważać po przeczytaniu ok 1/3 książki. Wtedy właśnie odrzuciłam ostatecznie swoje oczekiwania, zrozumiałam, że nie tędy droga i że czas spojrzeć na sprawę z innej strony. I co się okazało? Otóż okazało się, że mam w rękach naprawdę sympatyczne i jednocześnie mądre czytadło. Zgodnie z opisem, książka opowiada o życiu dwudziestokilkuletniej mieszkanki Nowego Yorku. Prudence ( która porzuciła swe pierwsze imię na rzecz drugiego- Quinn) jest młoda, zdolna, wykształcona, a jej życie osobiste zaczyna się właśnie ostatecznie stabilizować. Jak każdy z nas Quinn ma swoje słabości, ma momenty zwątpienia, mniej i bardziej pogodne dni. Przez otoczenie jest uznawana za osobę pewną siebie, przebojową i… szczęśliwą. Czy ona również tak postrzega samą siebie? Jej życie to praca, narzeczony, siłownia, taksówki, wino ( dużo wina!) i wspomnienia czasów, gdy wszystko było bardziej beztroskie, a uczucia prostsze do wyrażenia. I choć nasza bohaterka w głębi duszy pragnie fajerwerków, to zazwyczaj dla świętego spokoju podporządkowuje się do ogólnie ustalonych regół i nie wychyla przed szereg bez potrzeby. Polubiłam Quinn. Może dlatego, że odnalazłam w niej cząstkę siebie, a może dlatego, że życie Quinn tak naprawdę mogłoby się toczyć w zupełnie innym miejscu na świecie. Ukazane w tej książce problemy i życiowe dylematy, pokoleniowe różnice i oczekiwania, potrzeba bliskości fizycznej i psychicznej oraz zagubienie w tym pędzącym naprzód świecie, są uniwersalne i dobrze znane większości z nas. Tak jak mieszkańcy Manhattanu my– dwudziesto, trzydziestoletni mieszkańcy Europy też chcemy szczęścia, niejednokrotnie nie mając pojęcia, jak ma ono wyglądać. Tak jak Quinn tworzymy iluzję, skrywamy się za nią i czekamy, aż ktoś to zauważy i spróbuje przebić się przez tę fasadę, by poznać jacy naprawdę jesteśmy. Czekamy na kogoś, kto pokocha nas za te niedoskonałości, niepewności, małe i większe demony, z którymi nie zawsze umiemy sobie poradzić. Historia Quinn to próba zwrócenia uwagi na uczucia, o których na co dzień nie mamy ochoty lub odwagi myśleć i dyskutować zbyt wiele. Omijamy poważne rozmowy, odkładamy szczerość na później, chowamy do szuflady niespełnione marzenia i dusimy w sobie smutki. Pokolenie BlackBerry nie ma na nie czasu. Życie obecnych „szczęściarzy” wypełniają szybkie komunikaty, szybkie drinki, szybkie związki prowadzące do szybkiego zbudzenia i ogólnego rozczarowania. Wycieczkę w taki właśnie świat zaserwowano czytelnikowi „U progu szczęścia”. Autorka skupia się na głównej bohaterce , oddając narrację w jej ręce i pozwalając, byśmy razem z nią spróbowali odnaleźć się w dorosłym życiu. I naprawdę uważam, że warto wybrać się w tę poszukiwawczą podróż z Quinn. Oczywiście pamiętajmy, że jest to powieść obyczajowa, która z założenia ma umilić czas, a nie zmuszać byśmy od nowa definiowali nasz światopogląd. Zgrabnie wpleciono jednak w tę książkę parę życiowych prawd, które warto znać i od czasu do czasu sobie o nich przypomnieć. Polecam :)